Strony

11 listopada 2019

Nadzieja?

 Gdzie Pan Bóg zamyka drzwi, tam otwiera okno... :)

Jest płomyk nadziei. Jest pewna szansa. Coś się dla mnie otwiera :) To jest niesamowite, że nie jestem przekreślona :)

Znajomy kapłan sprzed lat powiedział, że "skoro dwa razy nie wyszło, to na pewno Twoim powołaniem jest małżeństwo". Zdziwiła mnie jego reakcja. Dzwoniła moja była przełożona, pytając jak się trzymam i co u mnie słychać... Usłyszałam, że nie małżeństwo. Że mam walczyć o powołanie, bo ono jest - mam tylko dobrze rozeznać wspólnotę i charyzmat... To pytanie przez telefon: jak sobie radzisz? - wprawiło mnie w potężny smutek... A chwilę później usłyszałam: "'Myślałaś o powrocie do K.?" Odezwało się mnóstwo wspomnień, ożywiła się tęsknota... Tak, to da duchowość... Ona to potwierdziła...

Czuję się wewnętrznie wrakiem... Duchowo i psychicznie... Wykończona maksymalnie od środka... To nie jest dobry czas na rozeznawanie... Za szybko... To boli cały czas... Jest zbyt dużo zranień... Tego czasu zdrowienia nie da się przyspieszyć... Swoistą "żałobę' trzeba przejść powoli, każdemu etapowi pozwolić się pojawić i trwać, tyle ile trzeba...

W każdym razie nawiązałam kontakt z nową wspólnotą. Zdam się na rozeznanie przełożonych. Jeśli polecą się czasowo wstrzymać, to się wstrzymam. Stwierdzą, że trzeba pójść do psychologa/terapeuty - pójdę. Ale przynajmniej nie będę w tym etapie rozeznawania sama, ktoś nada temu kierunek, tak konkretnie. Póki co, mogę przyjechać na kilka dni, w zależności, jak mi praca pozwoli. To mnie napawa ogromną radością i wlewa w me serce nadzieję, chęć zadbania o siebie - psychicznie i duchowo.


04 listopada 2019

Intensywnie.


Pracuję trzeci miesiąc. Są nadgodziny. Z jednej strony dobrze, bo nie myślę, mało czasu spędzam w domu. Ale ja nie mogę być po godzinach, bo mam Eucharystię, spowiedź, potrzebuję czasu na modlitwę, na odpoczynek, na czas dla siebie, dla znajomych. Uczę sie zdrowej miłości do siebie samej, choć opornie to idzie... Co to znaczy mieć czas dla siebie i zrobić coś dla siebie bez lęku, że to egoizm?... 

Wyjechałam na kilka dni. To było trudne, bo nie przysługiwał mi taki czas, bo za krótko pracuję w tym miejscu. No ale... Postawiłam się, zawalczyłam, otrzymałam. Psychicznie odetchnęłam. Szczecin? Więcej modlitwy, czasu z Jezusem, ze Słowem. Wspólna modlitwa brewiarzowa. Bardzo za tym tęsknię.
Dużo rozmów, intensywnych. Ale było dobrze. Pięknie. Czekam, co dalej... W mym sercu jest dużo niepokoju. Lęku o siebie, o to co dalej, o swoje zdrowie, o swoje ograniczenia. Lęku przed kolejnym zaangażowaniem i ewentualną kolejną porażką. Dużo się dzieje na zewnątrz i wewnątrz mnie. Powiedziałam o tym. Niczego nie ukrywam...

Spowiedź co 2 tygodnie, choć mogłabym częściej, bo czuję się wewnętrznie strasznie słaba...  Codzienna Eucharystia jako-tako trzyma, ale czemu mam wrażenie, że to wszystko pozbawione życia... Jak grochem o ścianę... że jestem umarła... Nie umiem stanąć duchowo, psychicznie na nogach... Nie mam siły usiąść z przodu... Jak siedzę z tyłu, nie widać moich łez... To wszystko boli... Czuję się jak Judasz... w najlepszym wypadku jak Piotr... Nie umiem wybaczyć sobie, że byłam za słaba w kuchni. NIe umiem przebaczyć wspólnocie, że mnie wyrzuciła. Nie umiem wybaczyć Jezusowi, że mnie odtrącił jako oblubienicę... Czy ja na pewno mogę iść z tym wszystkim do Komunii?... 
A zarazem paradoksalnie kocham Go tak bardzo, że żyć bez Niego nie mogę... Teraz bardziej niż kiedykolwiek jestem od Niego zależna... Jak dziecko małe... I widzę, że nie umiem Go nie kochać, nie umiem o Nim zapomnieć, nie umiem przestać kochać jedynie, wyłącznie... Ta miłość ciągle jest silna, nieprzemijająca... Zwariowałam?! Nie czuję się rozumiana... Ale czy ktoś w ogóle jest w stanie coś takiego zrozumieć? Chyba nie...

Wczoraj wieczorem gdy była Ewangelia o Zacheuszu, popatrzyłam na siebie i...
Tak, ja też sobą gardzę. Ja też nie potrafię zaakceptować siebie, swoich słabości, swego życia, swojej przeszłości. Wciąż dowalam sobie za to wszystko, co mi w życiu nie wyszło, za swoją przeszłość. Nie akceptuję swoich niepowodzeń. Nie mogę na siebie patrzeć. Na to, jak moje życie wygląda. Nie znoszę tego. Pogubiłam się. Choć nie zgubiłam Boga, bo ciągle się Go trzymam, to jednak wszystko się zawaliło, wywróciło do góry nogami... Co z tego, że jest praca, jak tak naprawdę to nie wypełnia serca. Można mieć dobrą pracę a nie być szczęśliwym, nie być na swoim miejscu...

Chciałabym, by ktoś się za mnie modlił... 
Chciałabym porozmawiać z kimś, kto nie oceni, kto wysłucha, komu nawet realnie mogłabym się wypłakać w rękaw tak dosłownie. Kto wskaże kierunek, nada temu wszystkiemu jakiś sens... Kto poprowadzi, pomoże rozeznać, co dalej... Kto uratuje w ogóle moje życie duchowe, które po odejściu ze zgromadzenia powoli umiera...

Jezu... Jest mi po ludzku bardzo źle.. Wciąż zależy mi na Tobie, na Twoich sprawach. Na wszystkim, co się wiąże z Tobą, a mam związane ręce... Jezu.. Jestem cała Twoja... Przychodzę do Ciebie, by się wtulić w Twe ramiona. Ty wiesz, jak bardzo jest mi dziś ciężko. Tylko Ty możesz ukoić to, co tak boli. W Tobie tego szukam. I w Tobie to mogę odnaleźć... Ty wiesz, po co to wszystko w moim życiu. Ty wiesz jaki jest sens tego wszystkiego, co się dzieje w moim życiu. Nawet jeśli ja nie rozumiem... "Przytul mnie do swoich ran, w których płynie miłość. I to wystarczy, tylko mocno przytul mnie... " Przytul.... bardzo tego potrzebuję...

Dziś od porannej Eucharystii tak mocno zostały we mnie słowa: "Dary łaski i wezwanie Boże są nieodwołalne". Dla mnie to bardzo trudne Słowo. Nie umiem do niego przylgnąć i mu uwierzyć, choć bardzo bym tego chciała, bo do tego tęsknię.. Mam właśnie wrażenie jakby Pan Bóg wszystko odwołał. Jak byś, Jezu, odwołał czas narzeczeństwa. Odwołał miłość oblubieńczą. Odwołał powołanie. 
Jezu, Ty mówisz w swym Słowie, że dary łaski i wezwanie Boże są nieodwołalne. Nieodwołalne... 
Ty nic nie odwołujesz, nic nie cofasz... Nie daj mi zwątpić. Daj mi wiarę, że jest tak, jak mówisz. Oddal zwątpienie, opór, jakąś wewnętrzną niezgodę.. Ty mnie wezwałeś wiele lat temu i jesteś Bogiem wiernym i niezmiennym! Uwielbiam Cię, Panie w Twojej miłości, która nigdy nie ustaje!

Wczoraj były obfite łzy. Były pokusy do rozpaczy.  Znów chciałam uciec w konfesjonał, ale już mi wstyd... Ale nie dam się Złemu. Odrywam się od siebie. Kościół gdański potrzebuje modlitwy, potrzebuje ofiary. Składam Ci to wszystko. Za kapłanów, za cały lud gdański jestem w stanie zrobić i znieść wiele. 
Skoro ja musiałam odejść z zakonu, to nawróć i uświęć biskupów, kapłanów...
To wszystko, co przeżywam składam za Kościół. Tylko Ty, Jezu, wiesz, jak trudne doświadczenia noszę i jak bardzo to wszystko mnie policzkuje. Odnawiaj, jednocz, scalaj naszą archidiecezję i wszystkich, którzy ją tworzą.