Strony

10 maja 2021

Świadectwo! :)

No to udało się uporządkować ten piękny czas. Długo zeszło, ale jest :)

Niesamowite jest to radykalne ubóstwo, ta prostota... Nawet nie z konieczności, choć też, co raczej z wyboru. To jest niesamowite. Zwłaszcza, jak ludzie w dzisiejszym świecie żyją wygodnie, w przepychu, mając wszystko, co chcą pod ręką. A tu - tylko to, co konieczne. Minimalizm. Surowość, ale to pociąga!! Serek topiony do chleba, następnego dnia - biały ser. W celi bardzo wąskie łóżko, biurko, stołeczek i półka na książki. Takie ubóstwo mnie pociąga maksymalnie. Jest moc! 

Wstawanie o nieludzkiej godzinie :), czasem też w środku nocy. Duch ofiary we wspólnocie widoczny bardzo wyraźnie. Przełożona służy, pracuje - jak każdy... Nie jest osobą, którą trzeba najpiękniej obsłużyć - nie, jest traktowana jak każda... Wyszedł mój brak pokory - nie chciałam, aby dźwigała moje rzeczy albo żeby pomagała mi w pracy - bo sądziłam, że to ja powinnam... No i znów mój kochany św. Piotr się przypomniał: Panie, Ty chcesz mi umyć nogi?... Piotr to moja postać pod każdym względem.

Milczenie - karteczki w ciągu dnia - wow! Jeszcze radykalniej niż u Sióstr w moim mieście. Rekreacje - bardzo radosne. Widać, że się lubią, że chcą być ze sobą. Wiadomo, czasem każdy ma zły dzień, ale wychodzenie z siebie, zapominanie o sobie - jest tutaj piękne. Od nich się tego uczę :) W ciągu 3 mscy naśmiałam się więcej niż przez ostatnich kilka lat. W klauzurze bardziej niż w świecie cieszą i śmieszą małe rzeczy... :)

Czuję się tam przyjęta, akceptowana. Dla mnie było niesamowite to, że mogłam być tam sobą. Nikt nie miał pretensji o to, co mówię, jak mówię, nie oceniał na zewnątrz moich intencji wypowiadanych słów czy moich zachowań. Jak zrobiłam coś głupiego, jak pomyliłam się w jakichś ceremoniach - nie było ciętych komentarzy - tylko śmiałyśmy się z tego po prostu tak zwyczajnie, normalnie... Nie było takich nerwów jak w poprzedniej wspólnocie... Tu nie przeżywałam każdej porażki, każdego mojego niewypału nie wiadomo jak intensywnie, nie wałkowałam tego w myślach. Tu było tak normalnie... Z przełożonymi robiłam aniołki na śniegu w ogrodzie - potem pozwoliły, bym otrzepała je ze śniegu... bez sztywnego dystansu, bez lęku, że mi jako najmłodszej nie wypada... Zobaczyłam, w jakich złych relacjach żyłam z przełożonymi w poprzednim miejscu... Tam panicznie się bałam każdej rozmowy, kontaktu z przełożoną, która była cholerykiem, strasznie mnie oceniała i przypinała etykietki, która zwracała uwagi bez miłości, z ogromną szorstkością, a po rozmowie z którą wychodziłam w gorszym stanie niż byłam wcześniej, bo czułam się poniżana i krytykowana bardzo boleśnie. Tu też słyszałam drobne uwagi, ale w zupełnie innej formie, innym tonem głosu, widać było troskę i miłość. Widziałam, że Siostry chcą mnie poznać, zadawały dużo pytań, chciały, bym się podzieliła różnymi sprawami, były mnie ciekawe. Mogłam swobodnie mówić o sobie, o mojej codzienności i przeszłości... Tak normalnie...

Sama też usłyszałam dużo dobrych słów o sobie - to mnie zdziwiło... Ponoć urzekałam wrażliwością, wyczuwaniem potrzeb sióstr... Podprzeorysza była wdzięczna, że przyszłam sama z siebie jej pomóc wieczorem w kuchni. Sama jestem w szoku, ale... pchałam się do pomocy w kuchni!!!... Pan Bóg mnie cudownie uwalnia od lęku i urazu do kuchni.... Raz miałam iść sprzątać swój teren, ale widząc ile mają pracy w kuchni, poprosiłam o pozwolenie, żeby im pomóc, bo stwierdziłam, że czasowo dam radę to połączyć. Musiałam się mocno sprężyć ze swoim, ale z Bożą pomocą dało radę ;)

Raz jedna siostra była chora i przejęłam jej drobny obowiązek. Żeby było śmiesznie - tego dnia padł mi rano totalnie kręgosłup i do południa leżałam nie mogąc się nawet ruszyć... Ale wiedziałam, że tamta siostra nie dojdzie do swego obowiązku, więc po Komplecie poszłam wykonać jej pracę, co trwało dosłownie parę minut - no i zostałam nakryta... Myślałam, że oberwę za brak pozwolenia, a dopiero ostatniego mojego dnia usłyszałam, że przełożona wtedy maksymalnie się wzruszyła moją pomocą, bo wiedziała jak bardzo bolał mnie kręgosłup....

Prawda jest taka, że czas w poprzedniej wspólnocie czegoś mnie nauczył - moja miłość do Boga stała się bardziej czynna... konkretna... wcielona... choć często kosztem modlitwy i czasu wyłącznie dla Jezusa. Jednak  - małe rzeczy czynione z ogromną miłością - to jest moja droga...

Miałam wspaniałą siostrę, wyznaczającą mi pracę. Nie bałam się ją o cokolwiek poprosić. Jest taka prosta, zwyczajna, ludzka. Tak mi się chciało z niej śmiać, gdy widziałam jak ona (!) nie potrafi opanować śmiechu, gdy ktoś się pomyli, lub gdy ona sama się pomyli. Raz sama nie mogłam powstrzymać śmiechu w chórze, gdy ktoś zrobił coś głupiego - nie było do mnie pretensji, że się naśmiewam - widać, że mają większą wewnętrzną wolność, że mają do siebie więcej dystansu niż tamte z poprzedniej wspólnoty...

Jeśli chodzi o pracę - cała formacja podstawowa to prace ręczne :). Kuchnia dopiero po kilku latach i przez jeden tydzień, raz na jakiś czas - tak można żyć :)) Wspomniana wyżej siostra - co mnie podnosiło na duchu - ma podobne problemy zdrowotne, więc dawała mi różne rady, wskazówki, co do organizacji pracy. Raz prosiłam ją o rozmowę, bo bałam się, że to moje zdrowie będzie przeszkodą - powiedziała, że dla niej ważniejsze od mojego (braku) zdrowia jest to, że widać u mnie dyspozycyjność, dobroć, ofiarność, łagodność - i dla niej nawet na wózku bym mogła być i jej by to nie przeszkadzało, bo zdrowie nie najważniejsze, tylko postawy. Tu ja się rozpłakałam :)) Ale faktem jest, że raz, jak odśnieżałyśmy, to trzasł mi kręgosłup i byłam długi czas wyłączona... Nie byłam w stanie nawet unieść małego wiaderka z wodą czy umyć garnek... Miałam zakaz dźwigania... Prosiłam o możliwość wykonania chociaż drobnych prac w tym stanie, no i pozwolono mi wycierać naczynia i raz na górnej suszarce nad zlewem była miska a ja nie mogłam podnieść ręki do góry, bo miałam ucisk w kręgosłupie... i nagle zjawiła się przełożona i chociaż jest niższa ode mnie - zdjęła mi tę miskę z ogromną miłością i uśmiechem, wiedząc, że sama nie dałabym rady... Kochana... Drobiazgi, które znaczą tak wiele... Służba, uniżenie, miłość... Ogromna dobroć... No i ten brak pretensji, brak oceny i krytyki, że czegoś nie mogę... To mi było głupio jak kolejny raz mój Nowicjat odśnieżał a mi nie pozwolono dołączyć przez zdrowie. Było mi smutno, że nie mogę im pomóc, być z nimi, robić to samo razem... Ale za to odniosłam im po tym ubrania zimowe do szatni - no i znów niechcąco wprawiłam we wzruszenie, że tworzę wspólnotę, łączę się z nimi i szukam sposobów jak nie być obok wspólnoty, tylko angażować się na miarę swoich możliwości, choć nawet nikt tego ode mnie nie wymagał... :) 

We wspólnocie był Covid na początku marca. Był luźniejszy plan, więcej snu, więcej indywidualnie. Było niesamowite, bo zaczęłyśmy wcześniej sztafetę modlitwy w intencji diecezji a ja jeszcze dodatkowo w intencji mojej archidiecezji - miałam tyle wizji: radykalny post, więcej modlitwy i umartwień w tej intencji - aż tu nagle z powodu covida odwołano wszystkie pozwolenia na post, było więcej snu, nie było postu o chlebie i wodzie. Musiałam się "dopasować" do możliwości pozostałych, choć byłam w dobrej kondycji i zdolna do postu - a tu pościć musiała moja wola... Milsze Bogu jest posłuszeństwo niż ofiara... Nie chodziło o moje zewnętrzne posty i wyrzeczenia choćby najwznioślejsze, a o przyjmowanie tego co Pan Bóg daje, zgoda na tu i teraz, na to co niesie dzień, nie szukać nic nadzwyczajnego, nie wyróżniać się ze swoim... Pokora, posłuszeństwo...  Taki był mój Wielki Post - bo nasz Covid wspólnotowy trwał około miesiąca... Widziałam, że siostry są mi bliskie, że martwię się o nie, że nie są mi obojętne, dopytywałam jak się czują... Urzekała mnie taka nasza troska o siebie nawzajem. Ja byłam zdrowa, ale ciągle pytałam jak się czuje siostra X,  siostra Y - miałam duże poczucie przynależności.. Utożsamiałam się ze wspólnotą, takie doświadczenia pokazywały mi, że wchodzę we wspólnotę, identyfikuję się z nią, że to jest moja wspólnota, za którą się czuję odpowiedzialna... Cieszyłam się, że mimo wszystko miałyśmy Eucharystie, wspólny brewiarz...

Przed Wielkim Postem dużo było Adoracji: całonocna, całodzienna, błagalno-pokutna, w intencji diecezji, powołań, przed Wielkim Postem była trzydniowa Adoracja tzw. "karnawał" :D Cudownie... :)

Siostry śpiewają Akatyst do Matki Bożej (w intencji chorych!), do św. Józefa (te wezwania są przepiękne - pierwszy raz go słyszałam!) Cudo! Był też tydzień modlitw o jedność chrześcijan - i wtedy zjeżdżają się przedstawiciele różnych wyznań do naszej kaplicy - to było trudne, bo ja nie mam w sobie wrażliwości na ekumenizm....

Siostry są też po formacji odnowowej i neońskiej, mają skrutacje Słowa, mają modlitwę językami ( o nieeeeee....), rozkładają ręce na Ojcze Nasz... :( - to było i jest dla mnie bardzo trudne... bo mi to w ogóle do K. nie pasuje... Ale mają też pustelnię osobną, dla sióstr, które idą w rekolekcje i mogą sobie same otworzyć Tabernakulum i mieć wtedy wystawienie ❤ 

Dotyka mnie też, że mają spotkania co 2 tygodnie, gdzie nawzajem oskarżają się i przepraszają za różne rzeczy. To utrzymuje w miłości, w pokorze, w przebaczeniu, w jedności. To jest mega! Bardzo tego typu rzeczy mnie poruszają, pociągają. Oczyszcza się sytuacja... Poruszające jest, jak któraś prosi o przebaczenie... Jak sama proszę o wybaczenie... Pierwszy raz też tak szczególnie przeżywam spowiedź w wymiarze wspólnotowym. Jak zaczynamy wszystkie od nowa. Nie tylko ja, ale wszystkie - także ta siostra, która np. mnie denerwuje - ona też zaczyna od nowa w tym samym czasie, co ja. To jest dla mnie mocno poruszające.
Piękne jest też to, że siostry mają szczególne nabożeństwo do braci trapistów, w których upatrują wzór życia wspólnotowego i jedności! W Wielkim Poście słuchałyśmy też konferencji ks. Wonsa o relacjach! - cieszyłam się, że mamy salwatoriańskie klimaty. Zdziwienie sióstr, że znam osobiście ks. Wonsa było ogromne :)
No i załapałam się też na wielkie rekreacje! 2 lutego nawet tańczyłyśmy (ja i taniec - hahaha - tylko Pan Bóg mógł mnie tak otworzyć. ;) ) Miałam też pomóc przy tworzeniu karteczek świątecznych dla rodzin i bliskich. Mówiłam, że nie mam plastycznych zdolności, ale to w ogóle nie przeszkadzało - ss. po prostu chciały razem ze mną spędzić czas. Nic pięknego nie stworzyłyśmy, ale sam fakt, że robiłyśmy to razem napełniał radością. Tak zaszalałyśmy, że tego dnia zapomniałam odmówić różaniec i musiałam to zgłosić ;) W ciągu tych 3 miesięcy ciszy, gdy pojawiły się mówione dni, widziałam, jak są one intensywne a ja wykończona. Ale ponoć to normalne - gdy już się wejdzie w ciszę, to wcale nie tak łatwo rozmawiać cały dzień... :)

Cieszyłam się też z tego, że Pan Bóg uwalniał mnie od pewnych zewnętrznych nawyków, które miałam z poprzednich wspólnot, a tutaj robi się inaczej. Cieszyłam się, że daje mi łaskę, że pomaga je zostawić, porzucić, co wcale nie było łatwe. Dużo zewnętrznych błędów było...  Ale widziałam też moje porównywanie w myślach - jak było tam, jak jest tu... Siostry bały się trochę, jak będę funkcjonować, biorąc pod uwagę, że to moja trzecia wspólnota, myślały, że będę je chciała reformować :) albo że będę się wynosiła ze swoją wiedzą i doświadczeniem zakonnym itd a mówiły, że bardzo łatwo weszłam we wspólnotę, gładko, że się wpasowałam szybko, sprawnie, tak naturalnie, że pasuję. Padały słowa, że mają poczucie jakbym tu była od lat :) To mnie wzruszyła :) Sama widziałam, że czułam się tu jak ryba w wodzie. Bardzo swobodnie. W K. zawsze czuję się swojsko, to mój Dom, moja Rodzina, moja wspólnota.... :)) Uświadomiłam sobie, że 15 lat temu przejęłam Szkaplerz.. :)) To jest niesamowite, że pod kątem postaw nie widzą problemów, a wręcz przeciwnie. Doświadczyłam ogromnego przyjęcia. Mogłam być sobą i to było najwspanialsze. Znacznie chętniej pracuje się nad sobą jak się doświadczy wcześniej przyjęcia ze strony wspólnoty. Stwierdziły, że wyszłam strasznie poraniona z południa Polski. Jak im opowiadałam szczegóły, sytuacje czy konkretne słowa, które słyszałam od poprzednich przełożonych - były zdruzgotane... i tym bardziej pozytywnie zaskoczone, że jeszcze w ogóle po tym wszystkim myślę o życiu wspólnotowym... 

Ale były też sytuacje, które Pan Bóg dopuszczał dla mojej pokory... Różne wpadki na oczach wszystkich... Jak zapomniałam nocą wziąć z celi brewiarz i weszłam spóźniona... Jak w pracy coś się nie udało i nie umiałam zaradzić, cofnięto mnie do wcześniejszych etapów i nie mogłam przez dłuższy czas nauczyć się nowej rzeczy. Albo jak strój do chóru ubrałam na lewą stronę, bo byłam w środku nocy nieprzytomna... :)) Był to też taki czas, że czułam się wewnętrznie odzierana... ze względu ludzkiego, z pychy, egoizmu, z szukania siebie - jak doświadczałam, jak to ogromnie boli. Jak Pan Bóg oczyszczał. Ale jeśli się na to zgodzę, uznam swoją słabość i przyjdę z tym pokornie do Jezusa, to doświadczam pokoju... I tak było... Bolało, ale ostatecznie doświadczałam wolności. To było niesamowite, bo po doświadczeniu takiego bólu, za jakiś czas przychodziło poczucie pokoju w odczuwaniu swej słabości... To dla mnie było niesamowite, bo mnie zawsze moja słabość przygnębiała, zniechęcała, a tu zaczynałam tę moją słabość przyjmować i momentalnie oddawać Jezusowi, tuląc się do Jego serca, padając Mu do nóg... No i to całowanie ziemi - za tym tęskniłam! :)) Tak samo jak za porannym i wieczornym "krzyżykiem" na czole... :)) Myślę, że nawet zbyt wielu uwag nie otrzymywałam tak pośrednio - bo Pan Bóg sam dopuszczał różne sytuacje, moje pomyłki, ustawiając mnie w pokorze, dopuszczał je dla mojej pokory tak bezpośrednio... Kiedyś przeczytałam gdzieś, że inaczej trzeba postępować, jak pychę u kogoś widać na zewnątrz a inaczej jak ona jest wewnątrz. Bardzo ciekawe...

W ramach lektur były różne książki. Najmocniej dotknęło mnie opracowanie Twierdzy. Kiedyś ją czytałam, ale żyłam w dużej iluzji na swój temat i na temat swego życia duchowego... Uważałam, że już jestem w nie wiadomo jakim mieszkaniu :) Teraz czytałam kolejny raz i... jest zawstydzające, jak widzę w jakich powijakach tkwię... Ale pragnę całym sercem wejść do Twierdzy aż do ostatnich mieszkań w głąb, gdzie dochodzi się do zjednoczenia z Oblubieńcem... Tak się z Nim w pełni zjednoczyć... zespoić w jedno... Ach.... :D Czytałam i płonęłam, rozkochiwałam się w Nim na nowo... On we mnie, ja w Nim... Cała Jego... na wieki :)))

K. to moja droga, duchowość. Mój kierunek i mój rytm. Moja dynamika. Moja droga do zjednoczenia z Bogiem. Cisza, życie wspólne, maryjność, cały brewiarz, modlitwa za Kościół, kapłanów, za powołania, za każdego człowieka na ziemi. Życie ofiary, pokuta, ubóstwo, radykalizm, pokora, milczenie, ukrycie, samotność, więcej modlitwy niż pracy. Wierność w małych rzeczach, mała droga. Nie wielkie ewangelizacje, media itd. Po prostu cicho robić swoje, w ukryciu, modlić się, ofiarowywać i przynosić w ten sposób Jezusowi dusze. Ofiarowywać co się da, każdą małą ofiarkę. Małe rzeczy czynione z ogromną miłością. Właśnie w taki sposób chcę czynić dobro, służyć, okazywać miłość Bogu i ludziom... :)

Jedna śmieszna sytuacja. Pewna siostra strasznie głośno zmywała i odkładała naczynia w kuchni. Denerwowało mnie to ogromnie, ale zawsze posyłałam jej ogromny uśmiech, bo szczerze mówiąc bardzo ją wcześniej polubiłam i ona zawsze przy zmywaniu również odwdzięczała się uśmiechem, zupełnie nieświadoma, jak bardzo mnie ( i innych) drażni swoim głośnym odkładaniem naczyń. Ja tylko myślałam z uśmiechem na twarzy: Ach, ta moja kochana siostra X... :) 

Było niesamowite, że nagle chodzę po ogrodzie, obserwuję każdy rozwijający się kwiat, uczę się śladów zwierzątek, patrzę na ptaszki, patrzę gdzie zakładają gniazda... Jestem w ogrodzie na różańcu,  zamykam oczy i odpoczywam słysząc ich śpiew... Zobaczyłam, jaka byłam znerwicowana w świecie... Myślałam, że w klauzurze nie uniosę napięć jeszcze bardziej, a tu wszystko puściło. Wierność milczeniu, wewnętrzny pokój, radość... Dopiero tu doświadczałam, czym jest prawdziwa wolność... Ja się tam czułam naprawdę wolna... Zero telefonu, internetu... Zapuściłam paznokcie, które obgryzam nałogowo od 30 lat.... Małe wielkie cuda...

Jaki ten czas był bogaty w łaskę... Choćbym nie wiem, jak bardzo chciała, nie jestem w stanie opisać wszystkiego... To jest tak niesamowite, że serce raduje się na samą myśl... :)

Jezu... Wielki jesteś! Niepojęty! Nieskończenie dobry... :) Hojny... Doświadczyłam tyle dobra... 

Na koniec dałam świadectwo wśród całej wspólnoty. Tego jak działałeś, jak prowadziłeś. Jak pozytywnie zaskakiwałeś tym, że życie we wspólnocie może być piękne. Uzdrawiałeś moje negatywne wspomnienia z ostatniej wspólnoty. Tu miały miejsce podobne sytuacje a podchodzono do nich zupełnie inaczej. Wspólna modlitwa, dużo milczenia, czas wspólny ale i dużo samotności, praca w ciszy, kontemplacyjnie. Radykalizm, ubóstwo, życie ślubami a w tym wszystkim radość. Miałam w sobie tyle radości, że sama się zdziwiłam, bo generalnie jechałam w trudnym okresie. Ale tę łaskę widziałam, czułam na kilometr. Dawałeś mi doświadczyć ogromnej swej wierności i miłości.... :)) Wiadomo, życie wspólnotowe wymaga ofiary. Nie zawsze jest różowo. Coś o tym już wiem. Cieszę się z tego czasu, ale chcę też patrzeć realnie. Za równo na siebie, jak i na wspólnotę. Trudne rzeczy też są i mają miejsce.

Nie wiedziałam, że wyjeżdżając będę już znała decyzję i rozeznanie wspólnoty. 
Wiem już, że wracam. Kiedy? :) Nie wiem. Sprawy zdrowotne wymagają szczegółowego uporządkowania. A to tak szybko nie potrwa.

Ale proszę Cię, Panie, błogosław! Błogosław swemu umiłowanemu dziecku :) Ono o niczym innym nie myśli, jak tylko o tym, by się oddać Tobie :)))

Jezu, jestem Twoja wyłącznie, jedynie... Choć fizycznie czuję się bardzo źle i Ty o tym wiesz, to w sercu miłość ogromna. Jest ciężko, bo dużo rzeczy niosę i one mnie obciążają, ale Ty jesteś wierny. Doświadczam tego ewidentnie. Pomóż mi zatem być Twoją wierną oblubienicą :) Ty sam mnie utrzymuj w wierności. JuT!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz