No to udało się uporządkować ten piękny czas. Długo zeszło, ale jest :)
Niesamowite jest to radykalne ubóstwo, ta prostota... Nawet nie z konieczności, choć też, co raczej z wyboru. To jest niesamowite. Zwłaszcza, jak ludzie w dzisiejszym świecie żyją wygodnie, w przepychu, mając wszystko, co chcą pod ręką. A tu - tylko to, co konieczne. Minimalizm. Surowość, ale to pociąga!! Serek topiony do chleba, następnego dnia - biały ser. W celi bardzo wąskie łóżko, biurko, stołeczek i półka na książki. Takie ubóstwo mnie pociąga maksymalnie. Jest moc!
Wstawanie o nieludzkiej godzinie :), czasem też w środku nocy. Duch ofiary we wspólnocie widoczny bardzo wyraźnie. Przełożona służy, pracuje - jak każdy... Nie jest osobą, którą trzeba najpiękniej obsłużyć - nie, jest traktowana jak każda... Wyszedł mój brak pokory - nie chciałam, aby dźwigała moje rzeczy albo żeby pomagała mi w pracy - bo sądziłam, że to ja powinnam... No i znów mój kochany św. Piotr się przypomniał: Panie, Ty chcesz mi umyć nogi?... Piotr to moja postać pod każdym względem.
Milczenie - karteczki w ciągu dnia - wow! Jeszcze radykalniej niż u Sióstr w moim mieście. Rekreacje - bardzo radosne. Widać, że się lubią, że chcą być ze sobą. Wiadomo, czasem każdy ma zły dzień, ale wychodzenie z siebie, zapominanie o sobie - jest tutaj piękne. Od nich się tego uczę :) W ciągu 3 mscy naśmiałam się więcej niż przez ostatnich kilka lat. W klauzurze bardziej niż w świecie cieszą i śmieszą małe rzeczy... :)
Czuję się tam przyjęta, akceptowana. Dla mnie było niesamowite to, że mogłam być tam sobą. Nikt nie miał pretensji o to, co mówię, jak mówię, nie oceniał na zewnątrz moich intencji wypowiadanych słów czy moich zachowań. Jak zrobiłam coś głupiego, jak pomyliłam się w jakichś ceremoniach - nie było ciętych komentarzy - tylko śmiałyśmy się z tego po prostu tak zwyczajnie, normalnie... Nie było takich nerwów jak w poprzedniej wspólnocie... Tu nie przeżywałam każdej porażki, każdego mojego niewypału nie wiadomo jak intensywnie, nie wałkowałam tego w myślach. Tu było tak normalnie... Z przełożonymi robiłam aniołki na śniegu w ogrodzie - potem pozwoliły, bym otrzepała je ze śniegu... bez sztywnego dystansu, bez lęku, że mi jako najmłodszej nie wypada... Zobaczyłam, w jakich złych relacjach żyłam z przełożonymi w poprzednim miejscu... Tam panicznie się bałam każdej rozmowy, kontaktu z przełożoną, która była cholerykiem, strasznie mnie oceniała i przypinała etykietki, która zwracała uwagi bez miłości, z ogromną szorstkością, a po rozmowie z którą wychodziłam w gorszym stanie niż byłam wcześniej, bo czułam się poniżana i krytykowana bardzo boleśnie. Tu też słyszałam drobne uwagi, ale w zupełnie innej formie, innym tonem głosu, widać było troskę i miłość. Widziałam, że Siostry chcą mnie poznać, zadawały dużo pytań, chciały, bym się podzieliła różnymi sprawami, były mnie ciekawe. Mogłam swobodnie mówić o sobie, o mojej codzienności i przeszłości... Tak normalnie...
Sama też usłyszałam dużo dobrych słów o sobie - to mnie zdziwiło... Ponoć urzekałam wrażliwością, wyczuwaniem potrzeb sióstr... Podprzeorysza była wdzięczna, że przyszłam sama z siebie jej pomóc wieczorem w kuchni. Sama jestem w szoku, ale... pchałam się do pomocy w kuchni!!!... Pan Bóg mnie cudownie uwalnia od lęku i urazu do kuchni.... Raz miałam iść sprzątać swój teren, ale widząc ile mają pracy w kuchni, poprosiłam o pozwolenie, żeby im pomóc, bo stwierdziłam, że czasowo dam radę to połączyć. Musiałam się mocno sprężyć ze swoim, ale z Bożą pomocą dało radę ;)
Raz jedna siostra była chora i przejęłam jej drobny obowiązek. Żeby było śmiesznie - tego dnia padł mi rano totalnie kręgosłup i do południa leżałam nie mogąc się nawet ruszyć... Ale wiedziałam, że tamta siostra nie dojdzie do swego obowiązku, więc po Komplecie poszłam wykonać jej pracę, co trwało dosłownie parę minut - no i zostałam nakryta... Myślałam, że oberwę za brak pozwolenia, a dopiero ostatniego mojego dnia usłyszałam, że przełożona wtedy maksymalnie się wzruszyła moją pomocą, bo wiedziała jak bardzo bolał mnie kręgosłup....
Prawda jest taka, że czas w poprzedniej wspólnocie czegoś mnie nauczył - moja miłość do Boga stała się bardziej czynna... konkretna... wcielona... choć często kosztem modlitwy i czasu wyłącznie dla Jezusa. Jednak - małe rzeczy czynione z ogromną miłością - to jest moja droga...
Miałam wspaniałą siostrę, wyznaczającą mi pracę. Nie bałam się ją o cokolwiek poprosić. Jest taka prosta, zwyczajna, ludzka. Tak mi się chciało z niej śmiać, gdy widziałam jak ona (!) nie potrafi opanować śmiechu, gdy ktoś się pomyli, lub gdy ona sama się pomyli. Raz sama nie mogłam powstrzymać śmiechu w chórze, gdy ktoś zrobił coś głupiego - nie było do mnie pretensji, że się naśmiewam - widać, że mają większą wewnętrzną wolność, że mają do siebie więcej dystansu niż tamte z poprzedniej wspólnoty...
Jeśli chodzi o pracę - cała formacja podstawowa to prace ręczne :). Kuchnia dopiero po kilku latach i przez jeden tydzień, raz na jakiś czas - tak można żyć :)) Wspomniana wyżej siostra - co mnie podnosiło na duchu - ma podobne problemy zdrowotne, więc dawała mi różne rady, wskazówki, co do organizacji pracy. Raz prosiłam ją o rozmowę, bo bałam się, że to moje zdrowie będzie przeszkodą - powiedziała, że dla niej ważniejsze od mojego (braku) zdrowia jest to, że widać u mnie dyspozycyjność, dobroć, ofiarność, łagodność - i dla niej nawet na wózku bym mogła być i jej by to nie przeszkadzało, bo zdrowie nie najważniejsze, tylko postawy. Tu ja się rozpłakałam :)) Ale faktem jest, że raz, jak odśnieżałyśmy, to trzasł mi kręgosłup i byłam długi czas wyłączona... Nie byłam w stanie nawet unieść małego wiaderka z wodą czy umyć garnek... Miałam zakaz dźwigania... Prosiłam o możliwość wykonania chociaż drobnych prac w tym stanie, no i pozwolono mi wycierać naczynia i raz na górnej suszarce nad zlewem była miska a ja nie mogłam podnieść ręki do góry, bo miałam ucisk w kręgosłupie... i nagle zjawiła się przełożona i chociaż jest niższa ode mnie - zdjęła mi tę miskę z ogromną miłością i uśmiechem, wiedząc, że sama nie dałabym rady... Kochana... Drobiazgi, które znaczą tak wiele... Służba, uniżenie, miłość... Ogromna dobroć... No i ten brak pretensji, brak oceny i krytyki, że czegoś nie mogę... To mi było głupio jak kolejny raz mój Nowicjat odśnieżał a mi nie pozwolono dołączyć przez zdrowie. Było mi smutno, że nie mogę im pomóc, być z nimi, robić to samo razem... Ale za to odniosłam im po tym ubrania zimowe do szatni - no i znów niechcąco wprawiłam we wzruszenie, że tworzę wspólnotę, łączę się z nimi i szukam sposobów jak nie być obok wspólnoty, tylko angażować się na miarę swoich możliwości, choć nawet nikt tego ode mnie nie wymagał... :)
We wspólnocie był Covid na początku marca. Był luźniejszy plan, więcej snu, więcej indywidualnie. Było niesamowite, bo zaczęłyśmy wcześniej sztafetę modlitwy w intencji diecezji a ja jeszcze dodatkowo w intencji mojej archidiecezji - miałam tyle wizji: radykalny post, więcej modlitwy i umartwień w tej intencji - aż tu nagle z powodu covida odwołano wszystkie pozwolenia na post, było więcej snu, nie było postu o chlebie i wodzie. Musiałam się "dopasować" do możliwości pozostałych, choć byłam w dobrej kondycji i zdolna do postu - a tu pościć musiała moja wola... Milsze Bogu jest posłuszeństwo niż ofiara... Nie chodziło o moje zewnętrzne posty i wyrzeczenia choćby najwznioślejsze, a o przyjmowanie tego co Pan Bóg daje, zgoda na tu i teraz, na to co niesie dzień, nie szukać nic nadzwyczajnego, nie wyróżniać się ze swoim... Pokora, posłuszeństwo... Taki był mój Wielki Post - bo nasz Covid wspólnotowy trwał około miesiąca... Widziałam, że siostry są mi bliskie, że martwię się o nie, że nie są mi obojętne, dopytywałam jak się czują... Urzekała mnie taka nasza troska o siebie nawzajem. Ja byłam zdrowa, ale ciągle pytałam jak się czuje siostra X, siostra Y - miałam duże poczucie przynależności.. Utożsamiałam się ze wspólnotą, takie doświadczenia pokazywały mi, że wchodzę we wspólnotę, identyfikuję się z nią, że to jest moja wspólnota, za którą się czuję odpowiedzialna... Cieszyłam się, że mimo wszystko miałyśmy Eucharystie, wspólny brewiarz...
Przed Wielkim Postem dużo było Adoracji: całonocna, całodzienna, błagalno-pokutna, w intencji diecezji, powołań, przed Wielkim Postem była trzydniowa Adoracja tzw. "karnawał" :D Cudownie... :)
Siostry śpiewają Akatyst do Matki Bożej (w intencji chorych!), do św. Józefa (te wezwania są przepiękne - pierwszy raz go słyszałam!) Cudo! Był też tydzień modlitw o jedność chrześcijan - i wtedy zjeżdżają się przedstawiciele różnych wyznań do naszej kaplicy - to było trudne, bo ja nie mam w sobie wrażliwości na ekumenizm....
Siostry są też po formacji odnowowej i neońskiej, mają skrutacje Słowa, mają modlitwę językami ( o nieeeeee....), rozkładają ręce na Ojcze Nasz... :( - to było i jest dla mnie bardzo trudne... bo mi to w ogóle do K. nie pasuje... Ale mają też pustelnię osobną, dla sióstr, które idą w rekolekcje i mogą sobie same otworzyć Tabernakulum i mieć wtedy wystawienie ❤
Cieszyłam się też z tego, że Pan Bóg uwalniał mnie od pewnych zewnętrznych nawyków, które miałam z poprzednich wspólnot, a tutaj robi się inaczej. Cieszyłam się, że daje mi łaskę, że pomaga je zostawić, porzucić, co wcale nie było łatwe. Dużo zewnętrznych błędów było... Ale widziałam też moje porównywanie w myślach - jak było tam, jak jest tu... Siostry bały się trochę, jak będę funkcjonować, biorąc pod uwagę, że to moja trzecia wspólnota, myślały, że będę je chciała reformować :) albo że będę się wynosiła ze swoją wiedzą i doświadczeniem zakonnym itd a mówiły, że bardzo łatwo weszłam we wspólnotę, gładko, że się wpasowałam szybko, sprawnie, tak naturalnie, że pasuję. Padały słowa, że mają poczucie jakbym tu była od lat :) To mnie wzruszyła :) Sama widziałam, że czułam się tu jak ryba w wodzie. Bardzo swobodnie. W K. zawsze czuję się swojsko, to mój Dom, moja Rodzina, moja wspólnota.... :)) Uświadomiłam sobie, że 15 lat temu przejęłam Szkaplerz.. :)) To jest niesamowite, że pod kątem postaw nie widzą problemów, a wręcz przeciwnie. Doświadczyłam ogromnego przyjęcia. Mogłam być sobą i to było najwspanialsze. Znacznie chętniej pracuje się nad sobą jak się doświadczy wcześniej przyjęcia ze strony wspólnoty. Stwierdziły, że wyszłam strasznie poraniona z południa Polski. Jak im opowiadałam szczegóły, sytuacje czy konkretne słowa, które słyszałam od poprzednich przełożonych - były zdruzgotane... i tym bardziej pozytywnie zaskoczone, że jeszcze w ogóle po tym wszystkim myślę o życiu wspólnotowym...
Ale były też sytuacje, które Pan Bóg dopuszczał dla mojej pokory... Różne wpadki na oczach wszystkich... Jak zapomniałam nocą wziąć z celi brewiarz i weszłam spóźniona... Jak w pracy coś się nie udało i nie umiałam zaradzić, cofnięto mnie do wcześniejszych etapów i nie mogłam przez dłuższy czas nauczyć się nowej rzeczy. Albo jak strój do chóru ubrałam na lewą stronę, bo byłam w środku nocy nieprzytomna... :)) Był to też taki czas, że czułam się wewnętrznie odzierana... ze względu ludzkiego, z pychy, egoizmu, z szukania siebie - jak doświadczałam, jak to ogromnie boli. Jak Pan Bóg oczyszczał. Ale jeśli się na to zgodzę, uznam swoją słabość i przyjdę z tym pokornie do Jezusa, to doświadczam pokoju... I tak było... Bolało, ale ostatecznie doświadczałam wolności. To było niesamowite, bo po doświadczeniu takiego bólu, za jakiś czas przychodziło poczucie pokoju w odczuwaniu swej słabości... To dla mnie było niesamowite, bo mnie zawsze moja słabość przygnębiała, zniechęcała, a tu zaczynałam tę moją słabość przyjmować i momentalnie oddawać Jezusowi, tuląc się do Jego serca, padając Mu do nóg... No i to całowanie ziemi - za tym tęskniłam! :)) Tak samo jak za porannym i wieczornym "krzyżykiem" na czole... :)) Myślę, że nawet zbyt wielu uwag nie otrzymywałam tak pośrednio - bo Pan Bóg sam dopuszczał różne sytuacje, moje pomyłki, ustawiając mnie w pokorze, dopuszczał je dla mojej pokory tak bezpośrednio... Kiedyś przeczytałam gdzieś, że inaczej trzeba postępować, jak pychę u kogoś widać na zewnątrz a inaczej jak ona jest wewnątrz. Bardzo ciekawe...
W ramach lektur były różne książki. Najmocniej dotknęło mnie opracowanie Twierdzy. Kiedyś ją czytałam, ale żyłam w dużej iluzji na swój temat i na temat swego życia duchowego... Uważałam, że już jestem w nie wiadomo jakim mieszkaniu :) Teraz czytałam kolejny raz i... jest zawstydzające, jak widzę w jakich powijakach tkwię... Ale pragnę całym sercem wejść do Twierdzy aż do ostatnich mieszkań w głąb, gdzie dochodzi się do zjednoczenia z Oblubieńcem... Tak się z Nim w pełni zjednoczyć... zespoić w jedno... Ach.... :D Czytałam i płonęłam, rozkochiwałam się w Nim na nowo... On we mnie, ja w Nim... Cała Jego... na wieki :)))
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz